Strony

29 lip 2012

Puri puri w drodze na najwyzszą górę Tepui - Roraimę - 2810 m

Spelnilo sie marzenie czesci z nas - wejscie na Roraime. Czy bylo latwo?
Santa Elena - male miasteczko polozone na granicy Wenezuelsko - brazylijskiej. To tu wiekszosc osob dojezdza, by stad wraz z przewodnikiem wyruszyc na kiludniowy treking na Roraime. Tak zrobilysmy i my.
Przenocowalysmy w hotelu Michel. Ceny bardzo korzystne - 60 boliwarow od osoby.Jako ze nasz sprzet trekingowy wrocil wraz z chlopakami do Polski, namiot pozyczalysmy od przewodnika, ktory organizowal wyjazd.
24 lipca o 7:30 rozpoczelismy przygode. Dwa jeepy zawiozly nas do wioski indianskiej Paratepui, z ktorej startuja wszystkie grupy. Okazalo sie ze nasza grupa liczy 11 osob. Jedzenie dla wszystkich po odpowiedniej zbiorce pieniedzy kupowal przewodnik i rozdzielal pomiedzy tragarzy. Byla opcja na lekko i z plecakiem. My wybralysmy oczywiscie ta tansza ( z plecakiem ) jednak jedzenie nosili za nas Wenezuelczycy.
Wraz z nami na trase wyruszali: malzenstwo z Danii,Japonka, Szwajcarka, 3 Luksemburczykow i Anglik.
Trasa rozpoczela sie od lunchu, co troche nas zdziwilo i poddenerwowalo,gdyz nie mamy w zwyczaju wyruszac na treking objedzeni w pelnym sloncu ok 12:00 w poludnie. Taki jest tu jednak zwyczaj i wszystkie grupy wyruszaja podobnie.
Gdy bylismy juz prawie gotowi do wyjscia, okazalo sie ze Mat nie ma swojego plecaczka z paszportem i rzeczami. Kierowca, ktory nas podwozil zapomnial go wyjac. Padla decyzja - my ruszamy, Mat musi zostac i poczekac na swoj dobytek.

I dzien

Bardzo przyjemny. Na starcie jedno bardziej strome podejscie, pozniej trasa lagodna, mielismy dobre tempo - szacowane 5 godzin zrobilismy w cztery. Do bazy kempingowej dotarlismy po 16:00. Najciekawsze było przejście przez 2 rzeki, szczegolnie ta druga, szeroka na kilkanascie metrow i stosunkowo gleboka, byla dla nas nielada wyzwaniem. Przechodzi sie przez nie w skarpetkach, z instruktarzem na ktory kamien mozna stapnac by przypadkiem nie miec spontanicznej kapieli.

W bazie dostalismy swoje namioty. Okazalo sie ze Luksemburczycy i my, mimo ze mielismy miec namioty 3 osobowe, otrzymalismy dwojki. Nam nie robilo to duzej roznicy, czesto sypiamy w namiotach dwoosobowych w trojke, by oszczedzic na wadze. Dla Luksemburczykow byl to jednak wiekszy problem ( potezni i wysocy). Jeden z tragarzy znalazl dla nich jeszcze jeden namiot, ktory mial byc 2osobowy, ostatecznie zmiesci sie tam tylko jeden z nich:)

Baza polozona nad sama rzeka, mozna bylo wziac orzezwiajaca kapiel. Bylo tylko jedno ale- chmary natretnych, malych muszek Puri Puri, poszukujacych latwego pozywienia w postaci swiezej, ludzkiej krwi. Zanim sie zorientowalysmy, kazda z nas miala po kilkanascie ukaszen w roznych miejscach. Dokladnie wypsikalysmy sie muga, jednak nawet to nie zawsze je odstrasza - dlugie rekawy i dlugie spodnie sa chyba najbezpieczniejsze.

Nadszedl czas kolacji - nareszcie! Najlepszy czas na integracje. Dostalismy pyszne spaghetti z miesem i podczas konsumpcji dyskutowalismy na rozne tematy.

Pora snu- pobudka o swicie, wiec polozylismy sie stosunko wczesnie. Niestety mnie i Marte chwycilo porzadne chorobsko, podejrzewalysmy ze to kontynuacja choroby Krzysia, ale bylo za pozno na dywagacje. Trzeba bylo dzialac. Pol nocy spedzilysmy na walce z nieustajacym katarem, modlac sie by chociaz Oli nie zarazic. Pozniej udalo sie jakos zasnac.



II dzien

Marta podjela decyzje ze schodzi. Oprocz kataru dokuczal jej porzadny babel na stopie. Cieple pozegnanie z nami i grupą oraz nadzieja na to, ze jakos dotrze do Santa Eleny bez naszej pomocy. My ruszamy dalej. Ja zalozylam ze im wyzej bedziemy, tym bede zdrowsza i tego zalozenia trzymalam sie przez cala wyprawe:)

Zaczely sie podejscia, 4 godziny podchodzenia pod gore i schodzenia. Zmeczenie wynagradzal widok Roraimy, ktora stawala sie coraz wieksza i bardziej realistyczna do zdobycia z kazdym naszym krokiem. Na trasie mnostwo mniejszych strumieni, pieknych endemicznych roslin. Oprocz nas szly dwie grupy, lacznie liczace 16 osob, w tym 8 osobowa, przesympatyczna grupa studentow biologii i ochrony srodowiska z Polski - milo spotkac sie na drugim koncu swiata w takiej okolicznosci. Drugą grupę stanowili Francuzi, mowiacy bardzo dobrze po hiszpansku, wiec problemow z komunikacja nie bylo zadnych.

Ok 14: 30 dotarlismy do drugiej bazy. Polozona juz niedaleko pionowej sciany tepui, dobrze przemyslane miejsce na wypoczynek przed atakiem na szczyt.Bardzo chcialysmy wchodzic jeszcze tego samego dnia, jednak musielismy poczekac na Mata. Dopiero dzis mial pokonac dwie trasy by jutro wyruszyc wspolnie z nami.

O 16:30 chwile po lunchu pojawil sie Mat, o 18:00 pyszna obiadokolacja, setki zrobionych przez nas zdjec gor i przyrody - szczegolnie piekne odmiany orchidei, zroznicowane gatunki ptakow. Ok 20:00 juz bylismy w namiotach by nabrac sil przed kolejnym dniem wspinaczki.



III dzien

To wlasnie ten dzien, 3,5 godziny trekingu stroma sciezka, prowadzaca najpierw przez dzungle, nastepnie, przez kamienista czesc z pojawiającymi się co jakiś czas małymi wosospadami, ostatecznie strome podejscie po gruzach skalnych- jedni szli 3,5 godziny, inni troche dluzej- wszyscy jednak doszlismy na sam szczyt - nikt sie nie poddal:)
Gdy szykowalysmy sie na ta trase, Marta czytala nam blogi, na ktorych opisywano ten dzien jako niesamowicie trudny. Nie bierzcie sobie tych opisow do serca. Trasa byla moze stroma i wyczerpujaca, ale rzadko kiedy zdarzaly sie przepasci. Nasi tragarze opowiadali nam, ze na ta gore wchodza najrozniejsi ludzie wiekowo, wagowo i kondycyjnie, niektórzy po wejsciu wzruszają się z radosci.
Nas ogarnela radosc i zachwyt. Weszlam juz na kilka szczytow w swym zyciu ale takiego jeszcze nie widzialam. Krajobraz na plaskiej, ogromnej gorze stolowej niczym na ksiezycu. Skalki najrozniejszych ksztaltow i wielkosci, miedzy ktorymi gromadzila sie woda i co jakis czas pojawiajace sie skromne rosliny endemiczne. Ze zwierzat najczesciej spotykane byly miniaturowej wielkosci zabki koloru czarnego.

Spalismy w grocie skalnej,mielismy nawet podzial na dwie komory - sypialnie oraz kuchnie. Takich grot na grzbiecie Roraimy jest kilka. Miejscowi nazywaja je hotelami. My spalismy w hotelu San Francisco:)

Za wejscie na szczyt wszyscy otrzymalismy nagrode w postaci pysznej goracej czekolady i ciastek. Przyznam szczerze, ze jak zwykle w gorach po ogromnym zmeczeniu, czekolada i ciastka smakowaly wysmienicie!

Po krotkiej sjescie Frank ( nasz przewodnik ) zaprowadzil nas do tzw jaccuzi - czyli miejsca, gdzie moglismy sie wykapac. Byly to dwie szczeliny skalne - do jednej splywala woda ze strumienia niczym orzezwiajacy prysznic, w drugiej grocie woda sie gromadzila.

Pogoda byla wietrzna, niebo zachmurdzone, jednak nie bylo bardzo zimno. Pierwsi na kapiel odwazyli sie dunczycy. Pozniej weszlysmy my z Ola. Poczatkowo mialysmy sie tylko oplukac, okazalo sie jednak ze woda byla calkiem przyjemna (12 stopni - duzo lepiej niz w niejednym polskim strumieniu gorskim ) wiec wykapalysmy sie lacznie z umyciem glowy! Wiecej odwaznych nie bylo, wiec udalismy sie w droge powrotna do naszego ¨hotelu¨

W miedzyczasie robilismy sesje zdjeciowa ze skala w ksztalcie zolwia, skalami w ksztalcie krasnoludkow czy tez na skale w ksztalcie krzesla. Osoby z bujna wyobraznia znalazly by pewnie jeszcze niejednego stwora wsrod tych masywow skalnych. Ja np. zobaczylam pieknego, ogromnego mrowokojada:)

Kolacja, integracja i spac. To byla najtrudniejsza noc szczegolnie dla Oli - temperatura w grocie skalnej spadla, wiec noc byla chlodna - teraz juz obie bylysmy chore. Oli rozwinal sie kaszel, ktory i ja pozniej od niej przejelam.






IV dzien

Nadszedl czas naszego powrotu. Reszta grupy zostawala dzien dluzej na szczycie, my musialysmy schodzic juz dzis, by zdazyc na samolot powrotny do Polski.
Na powrot dzisiaj zdecydowal sie rowniez Gerard ( jeden z Lukseburczykow),gdyz i on zalapal nieprzyjemne chorobsko. Jako ze Gerard raczej biegal niz chodzil, wyruszyl na trase pierwszy z tragarzem, ktory pokazywal mu droge powrotna posrod skal ( na szczycie latwo sie zgubic, wszystko wyglada podobnie) my wyruszylysmy same tuz po nich, poniewaz nasz przewodnik pakowal sie jeszcze kolejna godzine a nam zalezalo na czasie. Frank sie zgodzil, a my szybko zalowalysmy swojej decyzji. Tragarz z Gerardem z przodu juz byli niewidoczni, a przed nami z wszystkich stron skaly, woda, kilka kolczastych roslin endemicznych. Gdzie pojsc? ktora skala jest ta wlasciwa, przy ktorej bylo zejscie? Spotkalysmy jednego ze starszych przewodnikow, ktory pokazal nam reka droge, udalo sie.. po dlugich skokach od skaly do skaly zobaczylysmy w oddali tego samego tragarza, ktory odprowadzal Gerarda. Ten zaprowadzil nas w miejsce, z ktorego rozciagal sie widok na cala Gran Sabane. To miejsce zrekompensowalo nam wszystkie ciezkie chwile podczas trekingu. Pozegnalysmy sie i ruszylysmy w dol, mijajac co jakis czas grupy dziwiace sie, ze Frank puscil nas same bez przewodnika . Ja na to odpowiadalam : przewodnik jest, ale gdzies za nami.. ostatecznie dotarl do nas dopiero poltorej godziny pozniej. Najtrudniejszy przy zejsciu byl odcinek po mokrych kamieniach ze strumieniem. Pozniej, powolutku, szlo sie do przodu.
W pierwszej mijanej bazie zjadlysmy lunch by nabrac sil, w drugiej, po 6 godzinach schodzenia i trekingu,zatrzymalysmy sie na nocleg. Byla to nasza ulubiona baza z ogromna iloscia puri puri, ktore daly o sobie znac zaraz gdy zaczelysmy kapac sie w strumieniu - ledwo zaczelam sie myc, juz jedna noga uciekalam ze strumienia by natretne muszki przestaly mnie atakowac. Podobnie miala Ola.
Syn Franka, ktory z nami schodzil jako przewodnik, `przygotowal nam pyszna, makaronowa kolacje. Zadowolone, najedzone udalysmy sie do namiotu.








V dzien

Powrot do bazy w Paratepui wyobrazalysmy sobie jako ten najlzejszy i najkrotszy odcinek. Ostatecznie trwal jednak prawie 5 godzin,od 7:00 do 12:00. Trasa nie byla w zaden sposob trudna, jedyne co moglo nam doskwierac to silne slonce i kolana dajace sie we znaki po wczorajszym zejsciu. Dzis po raz drugi przemierzalysmy dwie gorskie rzeki, by w koncu dojsc do glownej bazy z usmiechem na twarzach ze sie udalo.
W bazie spotkalysmy Gerarda, ktory spal w innym miejscu niz my. Od niego dowiedzialysmy sie, ze nasza kolezanka z grupy- Asami- zlamala noge podczas zejscia z Roraimy..niemily akcent na zakonczenie. Oczywiscie jedyny helikopter, jakim w okolicach Roraimy dysponowano jest nieczynny, przez co Japonka od 7:00 rano do 16:00 musiala czekac na pomoc - znoszono ją na noszach. Mamy nadzieje ze szybko dojdzie do zdrowia.. przed nia planowana podroz dookola swiata!
Pozostaje nam tylko przestrzec wszystkich chetnych na ta wyprawe przed szybkim schodzeniem. Asami bardzo szybko chodzila, przez co przy zejsciu, przypadkiem sie poslizgnela.

Gdy wrocilysmy z Olka do Santa Eleny, usciskalysmy Martitę (czekającą na nas w hostelu), poczulysmy ogromna radosc ale i zmeczenie:) Dobre zakonczenie wyprawy, teraz mozemy wracac do Polski, byle by bezpiecznie - przed nami 2 doby podrozy do Caracas, a w poniedzialek juz samolot do Polski.

Pozostaje nam powiedziec, ze Roraima to zdecydowany numer jeden dla wszystkich, ktorzy kochaja gory i przyrode. Numer dwa to Santo Angel ( w porze deszczowej) numer trzy to oczywiscie Andy.

Pozdrawiamy jeszcze z Ciudad Bolivar:)
A juz wkrotce cenne wskazowki o tym ile co kosztuje, na co nalezy uwazac i co zrobic by nie spoznic sie na samolot powrotny do domu ( nasi wyprawowi chlopcy mieli niestety to nieszczescie, ze sie spoznili;) ale wtajemniczeni wiedza ze sa juz w Polsce cali i zdrowi)

Jako ps. dodam, ze w kraju w ktorym 10 litrow benzyny kosztuje mw. 10 groszy, autobus moze zatrzymac sie w srodku nocy, gdyz zabraklo benzyny w baku i stac tak przez 3 godziny ( to przydarzylo nam sie wlasnie dzisiejszej nocy, gdy jechalysmy z Santa Eleny do Ciudad Bolivar ;)


1 komentarz:

  1. Anonimowy3/05/2019

    Good way of telling, and nice paragraph to get data about my presentation topic,
    which i am going to convey in university.

    OdpowiedzUsuń